Mikołajki w Ekonomiku

Jak co roku tak i w tym w naszej szkole pojawił się święty Mikołaj wraz ze swoimi pomocnikami. W piątek 4 grudnia odbył się dzień tematyczny z okazji mikołajek. Wszyscy uczniowie, którzy przyodzieli w tym dniu brodę św. Mikołaja, wykonaną własnoręcznie lub gotową czy też narysowaną, mogli uniknąć pytania oraz niezapowiedzianych kartkówek. Mikołaj od samego rana odwiedzał w klasach wszystkich uczniów i nauczycieli, sprawdzając, jak przebiega nauka. Na czwartej godzinie lekcyjnej wszyscy udali się na aulę i tam nastąpiło oficjalne przywitanie gościa specjalnego. Każda klasa miała za zadanie napisać list do świętego Mikołaja, pokrótce wyjaśniając w nim, dlaczego zasłużyła na prezent. Wielkim zaskoczeniem był dla wszystkich występ przedstawiciela klasy III-bt, który zarapował wcześniej napisany przez kolegów tekst. Wywołał tym samym wielki aplauz i aprobatę ze strony uczniów, jak i nauczycieli.  Przedstawiciele klas podczas prezentacji kierowali także prośby do Mikołaja o wiele dobrego między innymi o dobrze zdaną maturę, śnieg czy słodycze. Niektóre z nich zostały spełnione. Jako że dzień ten miał charakter wyjątkowy, nauczyciele odpuścili odpytywanie przy tablicy, a wszelkie sprawdziany i kartkówki zostały przeniesione na inny termin. Mikołaj cierpliwie wysłuchał każdą klasę i wynagrodził uczniów słodkościami. Całe spotkanie było nabrało jeszcze bardziej świątecznego charakteru dzięki zespołowi "MUZYCZNY ZAUŁEK" działającemu w naszej szkole pod opieką pani prof. Joanny Majewskiej-Lasek. Nasi śpiewający koledzy umilali nam czas spędzony na auli. Przy ich wesołych i skocznych piosenkach na parkiecie zaistniały pierwsze roztańczone pary! 

W niektórych klasach odbyły się także mikołajki klasowe, polegające na wymianie między sobą skromnych prezentów. Miło było w tym dniu zobaczyć ludzi obładowanych mikołajkowymi prezentami, z brodą i czapką św. Mikołaja oraz Mikołaja samego w sobie! Grudzień jest miesiącem pełnym świątecznego nastroju, który chyba każdy uwielbia, dlatego szkoda, że tak szybko mija.






9 komentarze:

Święta już tuż tuż...

Siedziałam na małym, wytartym i przepełnionym historią rodziny, fotelu, który pamięta jeszcze czasy dzieciństwa mojej mamy. Kiedyś może był czerwony, ale po jakimś czasie przybrał nie bardzo lubiany przeze mnie odcień różu. Wygodny, choć po tylu latach służenia czuć deski wbijające się nieprzyjemnie w pośladki. Mieścił się on w rogu salonu, w mieszkaniu mojej babci. Wokół panował duży chaos, który ciężko opanować, ale mało kto się nim przejmował, bo im weselsza Wigilia, tym lepsza. Na środku pokoju stał wielki stół przykryty śnieżnobiałym obrusem, a na nim spoczywał skromny stroik, wykonany przez moją kuzynkę. Zrobiony z jasnozielonych i nieco już wysuszonych gałązek jodły, w towarzystwie niedużej czerwonej bańki i niewysokiej świeczki w tym samym kolorze.
Prócz mnie w pokoju dziennym siedział mój tata oraz dwóch dowcipkujących wujków i niezainteresowana ich rozmową ciocia. Dzieciaki biegały po domu, bawiąc się w chowanego. Nie zdawały sobie sprawy, że wprowadzają zamieszanie i denerwują przy tym zabieganą babcię i resztę kobiet, które śpieszą z przygotowaniami. Patrzyłam w okno i wyczekiwałam pierwszej gwiazdki. Chyba czekała aż w domu pojawią się wszyscy, by wtedy przybyć niczym ostatni gość.
W całym domu panował gwar, a w powietrzu tuż nad naszymi głowami unosiły się aromaty potraw. Kapusta, dobrze doprawiony barszcz czerwony i odgrzewana ryba. Odwróciłam głowę, by spojrzeć na domowników siedzących w salonie. Chyba ich przybyło. Wszyscy wdychali zapachy dochodzące z garnków kuchennych. Na twarzach wyrysowany był głód i zniecierpliwienie, bo jak mówi tradycja od śniadania nic nie jedli. Niby rozmawiali i się śmiali, ale tak naprawdę ukradkiem patrzyli na drzwi wyczekując reszty. Znikąd pojawiało się coraz więcej maluchów przyłączających się do zabawy i robiących jeszcze większy harmider. Zdenerwowana babcia prosząca wciąż, żeby się uspokoiły i zasiadły obok okna tak jak ja. Przemierzająca drogę z salonu do kuchni moja mama ciągle szepcząca „Nie zdążymy”.
Była jeszcze grupka starszych dzieciaków, które polowały na prezenty pod choinką. Ciekawość ich zżerała doszczętnie. Pokusa była na tyle duża, że nie poddawały się tak łatwo i ciągle próbowały, ale na ich nieszczęście drzewka, ozdobionego pięknymi różnokolorowymi bańkami, broni, jak co roku, „strażnik teksasu”. Tak nazywamy mojego wujka, który ciągle odgania zdyszane i zmęczone pociechy, rozbawiając przy tym wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu.
Znów odwróciłam głowę od nerwowej i zabieganej rodzin, i spoglądałam w ciemnoniebieskie, a wręcz czarne, zimowe niebo, szukając małej błyszczącej kropki, naszego wyznacznika, gościa honorowego. Spuściłam wzrok nieco niżej przyglądając się ludziom z boku naprzeciwko. Prawie w każdym z okien świeciło się światło, a w pomieszczeniach było widać równie zestresowanych domowników.

Poczułam, że ktoś siada mi na kolanach. Spoglądnęłam na przybysza i zobaczyłam uśmiechniętą, nieco kwadratową, buźkę mojej młodszej kuzynki. Razem lustrowałyśmy niebo, od czasu do czasu patrząc na poczynania rodziny. Salon powoli się zapełniał i robiło się coraz cieplej. Jedyne co wyczuwałam to zmieszane zapachy perfum w powietrzu. Nieprzyjemny, duszący wręcz i niecodzienny zapach, który powoduje niekontrolowane napady kaszlu. Szybkim i sprawnym ruchem otworzyłam okno i wdychałam lodowate, rześkie powietrze.
- Popatrz! Już jest! – wyszeptała moja mała kuzynka z promiennym uśmiechem na twarzy. Spojrzałam w okno. Na czarnym niebie pojawiła się mała błyszcząca gwiazdka, która rozświetliła całą ciemność na niebiosach. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Wstałam z fotela i podeszłam do rodziny.
- Pokazała się już pierwsza gwiazdka – oznajmiłyśmy równo. Wszyscy jak na znak wstali, a reszta zgromadziła się w salonie, powodując straszy tłok.
Staliśmy jedno koło drugiego, ściśnięci. W takim tłumie ciężko się oddycha, ale dawałam radę. Mój dziadek, czyli najstarszy członek rodziny i oczywiście pan domu, zaczął modlitwę. Dołączyliśmy do niego. W pomieszczeniu zrobiło się duszno, ale jak zawsze z opresji uratowała nas babcia i otworzyła okno , robiąc mały przeciąg. Matki młodszych dzieci automatycznie przeciągnęły je na drugą stronę pokoju, byle dalej od zimnego powietrza. Zaśmiałam się cicho pod nosem i cofnęłam się. Chciałam być jak najbliżej otworu okiennego. Ciągle ktoś chichotał, ale nie mówię tylko o dzieciach. U mnie w rodzinie rzadko kiedy ktoś zachowuje powagę. Maluchy za każdy nawet uśmiech są szturchane i upominane. Natomiast dorosłym uchodzi wszystko płazem. Babcia stająca w drzwiach ciągle odwraca się w stronę kuchni, jakby bała się, że jakaś podgrzewana potrawa zaraz wybuchnie i zakłóci spokój świąt. Nigdy nie zrozumiem jak można się tak martwić o jedzenie. To tylko symboliczna kolacja, w której niejedzenie jest najważniejsze. Liczy się to, że spotkała się cała rodzina, że są razem i świętują narodzenie Pana Jezusa.

Po skończonej modlitwie czas na dzielenie się opłatkiem i życzenia. Nie lubię tego. To dziwne uczucie. Podchodzimy do każdego, on mówi, ty słuchasz, odpowiadasz szybkie „Nawzajem” lub „Najlepszego”, odłamujecie sobie po kawałku trzymanego w ręku opłatka, po czym odchodzicie. Jeszcze te głupkowate teksty typu „Żebyś znalazła sobie chłopaka…” i „Obyś została lekarzem…”. Zawsze wtedy spuszczam wzrok i lekko się uśmiecham. Najgorsze jest to, ze nigdy nie wiem czego życzyć takiemu 35-letniemu wujkowi. Żebyś spełniał swoje marzenia? To raczej tekst dla dzieci. W tamtej chwili żyje nadzieją, że ten krępujący czas szybko minie. Podchodzę kolejno do pojedynczych członków mojej rodziny i wymuszam uśmiech. Rozglądam się, by sprawdzić czy nikogo nie ominęłam.
W końcu koniec! Siadam w fotelu przy oknie i obserwuje resztę rodziny. Nadal składają sobie życzenia. Młodsze dzieciaki siedzą w kącie i pochłaniają końcówki opłatków, rozmawiając o czymś, i ciągle spoglądając na prezenty. Nie ma się co martwić „strażnik Teksasu” zawsze na stanowisku. W pomieszczeniu jest bardzo głośno i każdy próbuje przekrzyczeć hałas. Donośny baryton mojego dziadka przebija się przez gwar. Czekałam aż wszyscy skończą i przystąpimy do wieczerzy.
Rodzina zasiadła do nakrytego stołu. Oczywiście nie zabrakło miejsca dla zbłąkanego wędrowca. Babcia i niektóre ciotki biegną do kuchni i zaczynają się tłuc garnkami, talerzami i szklankami. Pcha się ich tam co roku tyle, nie wiadomo po co. Dwie dałyby sobie spokojnie radę, a idzie ich tam cała zgraja po przepychać się trochę i denerwować resztę. Nagle wychodzą rzędem, jak żołnierze z różnymi talerzami wypełnionymi po brzegi jedzeniem. Wszystkie oczy się świecą, a uśmiechy z twarzy nie schodzą. Zabierają się za nakładanie i jedzenie. Zajadając aż im się uszy trzęsą. Dzieciaki dość zamaszyście wymachują widelcami, więc na śnieżnobiałym obrusie pojawiają się czerwone kropki.
Najciekawszą częścią tego wieczoru jest jedzenie pierogów. U nas w rodzinie zawsze do niektórych są wkładane monety dziesięciogroszowe i dwudziestogroszowe. Jak ktoś taką znajdzie będzie miał szczęście przez cały rok. Maluchy nakładają sobie po dziesięć sztuk i przekrawają energicznie na pół. Jak w środku nie ma pieniążka to odkładają na bok. Rzadko kiedyś któreś z nich je zje, zawsze tą robotę zostawiają swoim rodzicom. Dorośli również uczestniczą w wigilijnej rozrywce, z taką różnicą, że zjadają nałożone pierogi bez względu na to czy tam jest moneta, czy też nie. Obserwuje poczynania moich kuzynów. Jak już ktoś znajdzie pieniążka, ogłasza to całej rodzinie z entuzjazmem.
Przy stole panuje rodzinna i wesoła atmosfera. Pomimo bałaganu babcia się uśmiecha i przygląda swoim najmłodszym wnukom. Założę się, że co roku musi kupować nowy obrus.
- Prezenty! – krzyczy jeden z kuzynów, gdy wszyscy kończą jeść.
Tradycyjnie siadam przy choince i rozdaje małe, skromne pakunki. Nie zawsze są to jakieś poważne prezenty. Często robimy sobie żarty i kupujemy coś śmiesznego. Na przykład mój wujek dostał wielką piżamę pajacyka. Jest on dość wysoki i jak ją przymierzał, wyglądał przekomicznie. Wszyscy się śmiali i robili zdjęcia. Dzieciaki z iskierkami radości w oczach oglądają swoje podarunki i chwalą się reszcie. Całe grono jest zadowolone. Znamy się na tyle dobrze, że wiemy co kogo ucieszy.
Wieczór kończymy śpiewaniem kolęd. Kuzyn siada na środku na krześle z akordeonem i zaczyna wygrywać melodie różnych kolęd. Nie każdy w mojej rodzinie ma talent wokalny, ale nikt się tym nie przejmuje. Nasz donośny śpiew roznosi się po pomieszczeniu, odbijając się do ścian.

0 komentarze:

Praktyki w Bielefeld

Trzy tygodnie. Ponad 1000 km od domu. Dziewiętnastogodzinna podróż autobusem dała nam wszystkim w kość. Na początku tryskaliśmy energią. Gra w karty, śmieszne żarciki, opowieści, śpiewanie piosenek - gdyby nie my, w autobusie panowałaby cisza, jak makiem zasiał, a tak to pasażerowie mieli kilka godzin rozrywki! Czas leciał szybko, dopóki nie nastała noc. No i się zaczęło... Jakby się tu wygodnie ułożyć i co zrobić z nogami? Czy wypada zasnąć na ramieniu koleżanki/kolegi? Wypadało. Sen wziął górę i w efekcie spaliśmy jedno na drugim, oprócz tego, co siedział przy oknie. To póki co mój najdłuższy wyjazd. Trochę samodzielności nie zaszkodzi. Przyznam nawet, że podobało mi się takie życie i dopóki miałam pieniądze, mogłabym tak funkcjonować. Na początku było trudno. Nasze obawy dotyczyły głównie nowego nieznajomego miejsca oraz przyszłej pracy. Czy trafimy do firmy? Jaki będzie nasz szef? Czy się z nim dogadamy? Niepotrzebnie się martwiliśmy. Poszukiwanie naszego miejsca pracy zajęło kilka godzin, lecz okazała być się to niezła zabawa w podchody! Mieliśmy tylko niedokładną mapę miasta i rozkład jazdy tramwajów, lecz intuicja doprowadziła nas do celu. Międzyczasie poznaliśmy z grubsza kulturę i zachowania rodowitych Niemców. Osobiście jestem zachwycona ich otwartością, wyluzowaniem i poczuciem humoru!


Drugi dzień rozpoczął się dla nas dosyć wcześnie. Budzik o godzinie 7.30 miał być ostateczną pobudką i tak już do końca naszych dniu w Bielefeldzie. W małym pięcioosobowym gronie przyjęło się, że chłopcy z rana robią śniadania, a dziewczyny (z racji tego, że wcześniej kończyłyśmy pracę) przygotowujemy obiady. Pierwsze posiłki dnia były w miarę zróżnicowane, czego nie można powiedzieć o obiadach. Przez dwa pierwsze tygodnie żywiliśmy się kurczakiem, ryżem i warzywami; ryżem, kurczakiem i warzywami; warzywami, kurczakiem i ryżem. Zazwyczaj składniki te przybierały postać risotto. Żeby zaoszczędzić wody, płynu do naczyń i czasu, jadaliśmy z jednego wielkiego półmiska. Opcja ta została wykluczona, dopiero kiedy odkryliśmy mrożone pizze z Lidla i zmieniliśmy jadłospis. Mrożonka za 1 euro to luksus, więc zagościła na naszym stole do końca wyjazdu. Ale żeby nie było tak nudno i standardowo muszę wspomnieć o jednym nieodłącznym elemencie tamtejszej kuchni (czyt. pomieszczenia). Specyficzna woń - czuć ją było tylko i wyłącznie, kiedy otwierało się drzwi prowadzące do kuchni oraz po wyjściu z niej, kiedy to ubrania i włosy były przesiąknięte zapachem ryby z oczami smażonej na czarnym oleju. Kiedy człowiek wyszedł spod prysznica lepiej, żeby nagle nie zgłodniał, bo będzie się musiał myć jeszcze raz.



Praca w firmie Neue Westfalische była strzałem w dziesiątkę! Przez dwa miesiące wałkowaliśmy język angielski, aby móc porozumiewać się z szefem, po czym okazało się, że nasz szef z angielskiego najlepszy nie jest. Stosowaliśmy zatem język niemiecko-angielsko-migowy i przyznam, że większych problemów z komunikacją nie było. Każdy z nas dostał swoje stanowisko z komputerem i minimum dwoma monitorami oraz tutoriale do wykonania. Osobiście zrobiłam trzy, co i tak pomogło mi nauczyć się programu Illustrator, ale później przerzuciłam się na edycje kodów HTML. Tak mniej więcej zmieniłam wygląd bloga swojego, oraz szkolnego przy pomocy koleżanki. I tak codziennie przez piec dni w tygodniu, po 5 godzin siedzenia przy biurku, ale w towarzystwie szefa rozdającego czekoladki i głośno śpiewających sobie współpracowników praca to sama przyjemność.






Wydawać by się mogło, że wpadliśmy w rutynę. Śniadanie, praca, obiad, spać. Na szczęście weekendy mieliśmy wolne! Sobota i niedziela były dniami długiego spania. Nigdy jeszcze nie spałam tak długo, chyba że po jakiejś imprezie. Tutaj imprezowaliśmy we własnym gronie. Długie wieczorki szczerości bardzo nas przed sobą otworzyły. Oglądanie filmów do późna zawsze kończyły się niekontrolowanym zasypianiem. Niekontrolowane spanie dopadało nas również w tramwajach i autobusach. Dopiero teraz odkryłam, jakim jestem śpiochem. Soboty poświęcaliśmy na zakupy. Jak w tygodniu kupowaliśmy wyłącznie jedzenie, tak w weekendy szwendaliśmy się od sklepu do sklepu nieważne jakiego. Pod koniec mieliśmy już swoje ulubione miejsca, gdzie asortyment nas zachwycał! No dobra... Tylko mnie i koleżankę, bo chłopcy chodzili za nami posłusznie i nosili nasze bagaże bez słowa sprzeciwu.

Bielefeld nie jest komercyjnym miastem. Poza zabytkowym ratuszem, kilkoma fajnymi sklepami, wypasionym basenem i rewelacyjną komunikacją miejską nie ma tu nic ciekawego. W niedziele wszystko jest pozamykane, więc z góry byliśmy skazani na siedzenie w schronisku. O dziwo nuda nas nie dopadła. Nawet bezczynne leżenie w łóżkach uważaliśmy za ciekawe i produktywne zajęcie. W pewną niedziele pod wieczór wybraliśmy się do pana kierownika domku studenckiego na mini party. Muzyka, czipsy, bilard i czego nastolatkom więcej do szczęścia potrzeba? Innym razem odwiedziliśmy miasto Paderborn. Tam się dopiero zrobiło zakupy! Miałam tak obładowany plecak, że biedny nie wytrzymał i zmuszona byłam kupić nową dużą torbę! Główna ulica tego miasta to istny raj dla zakupoholików. Polecam na gorąco! Nie obyło się bez zwiedzania, ale kto by narzekał, wiedząc, że za chwilę pojedziemy na swoisty obiad. Faktycznie był to najlepszy posiłek, jaki miałam okazję skonsumować przez te trzy tygodnie. Frytki, kurczak w sosie słodko-kwaśnym, sałatki full wypas, sushi, a na deser owoce, lody i kawopodobne cappuccino! A to wszystko za jedyne 10 euro! Płacisz i jesz do syta, na cokolwiek masz ochotę. 


Nie powiem, żeby nas tam rozpieszczali. Nie byliśmy też traktowani jako tania siła robocza, ale po prostu goście z Polski. Praktykanci, których trzeba przywitać, pokazać trochę świata, a później niech sobie robią, co chcą. To było fajne, bo mieliśmy możliwość zwiedzenia kilku muzeów, poznania nowego miasta, a nawet gościliśmy w ratuszu na spotkaniu z panią wiceprezydent! Ostatnim punktem wyjazdu były odwiedziny w naszej szkole partnerskiej i uczestnictwo w lekcjach naszych niemieckich rówieśników oraz podsumowanie praktyk. I tu się przydał nasz angielski!



7 komentarze:

Syndrom odchudzania - czyli jak się za to nie zabierać!

        Najpierw tylko się zastanawiasz. Przyglądasz się uważniej swojemu odbiciu w lustrze i powoli dostrzegasz narastające tłuszczem fałdki, które masz od dawna, ale dopiero teraz zaczynają Ci przeszkadzać. Akceptacja i pewność siebie nagle pakują walizki i wyjeżdżają na nieplanowane wakacje, a wątpliwości wynajmują pokój jak najbliżej rozumu. Prawdziwy dramat zaczyna się gdy dostrzegasz, że ulubione dżinsy, w których kiedyś czułaś się tak jakbyś się w nich urodziła, nie leżą już tak fenomenalnie. Twoja ukochana koszula trochę za bardzo uwydatnia powiększające się z każdym dniem boczki, które Twoim zdaniem wylewają się wręcz z obciskających je spodni. Przerażona siadasz przed komputerem i szukasz w Internecie „złotych rad” i „diety cud”. Obiady mamy zalatują goryczą wyrzutów sumienia, więc zjadasz o połowę mniej niż zazwyczaj. Idąc ulicą i wcinając pyszną kanapkę z kurczakiem masz wrażenie, że słyszysz złośliwe myśli mijających Cię ludzi. „Taka gruba i jeszcze je!”; „Nie za dużo kalorii jak na takiego grubasa?!”. Zwykłe słowa stają się dla Ciebie obraźliwe.
      — Odsłoń! – krzyczy tata oglądając jakiś niesamowicie nudny mecz. Biegniesz przerażona do lustra i obracasz się po raz kolejny tego dnia lustrując swoje ciało.
      — Słoń? Nie wiedziałam, że tak ze mną źle – szepczesz do siebie łapiąc w dłoń jakąś naciągniętą i jedyną fałdkę.
      Wszystko Cię drażni. Zdjęcia modelek w Internecie, które są przerobione na wszystkie możliwe sposoby i choć o tym wiesz, czujesz się jak matka słonica w ciąży. Młodsza siostra, która tak naprawdę jest za młoda na cellulit czy tam jakieś rozstępy. Mama, która wciąż kupuje ciasteczka, by mieć co schrupać do kawy „No bo jakże to kawa bez ciastka! To jak kobieta bez fochów!”. Nawet babcia, której wypieki nigdy Ci nie szkodziły, stała się babą jagą, który chce Cię utyć, by potem móc Cię zjeść.
      Jesteś przerażona i właśnie wtedy chcesz. To jest etap najdłuższy i wymaga najwięcej wysiłku.
Pierwsze co robisz to biegniesz do sklepu sportowego. No, bo jakże to sport bez dobrego obuwia! Kupujesz buty, które są super i robią wszystko – tak zapewniał sprzedawca- za całe kieszonkowe. Później postanawiasz zainwestować w jakiś sprzęt do domu, bo jak wiadomo zima jest, więc nie będziesz biegała, co to, to nie. Wydajesz kolejne nie małe pieniądze na jakieś dziwne plastikowe i metalowe rzeczy, które nawet nie masz pojęcia do czego służą. Jesteś tak zdeterminowana, że w sklepie spożywczym przełykasz ślinę po czym przechodzisz z podniesioną głową koło regału ze słodyczami wmawiając sobie, że wcale ich tam nie ma. Na drogę powrotną zakupujesz zielone jabłko i omamiona motywacją oraz przeciążona reklamówkami wracasz do domu.
      Pierwsze kilka dni idzie Ci całkiem nieźle. W miarę ćwiczysz oraz nie jesz żadnych słodyczy. Ciastka, które jak co dzień spoczywają sobie na talerzyku w salonie kuszą każdego dnia, ale Ty dzielnie to znosisz. Warzywka na parze, chude mięsko i odtłuszczony jogurt to Twoi przyjaciele. Z rana pyszna owsianka, która wygląda jak rozmokła bułka, polewasz ją musem truskawkowym i zaciskasz powieki pochłaniając małą miseczkę tego glutowatego świństwa bez smaku, udając przed wszystkimi, że nie jadłaś nigdy nic smaczniejszego. Zero tłuszczu i cukru, bo przecież gorzka herbata jest bardziej aromatyczna. Kawa z mlekiem sojowym, a do tego ciasteczka owsiane. Same pyszności.
        Najgorsze co może być to spotkanie z przyjaciółkami. Długowłose paple, które nie dość, że chude, zgrabne i powabne to jeszcze ładne. Oczywiście ploteczki bez ciasteczka i gorącej czekolady są niedopuszczalne. Siedzisz między nimi i wdychasz te zapachy wyklinając w głowie tą paskudną dietę. „Co tam dieta! Źle Ci było między pączkami, przesłodzoną kawą i kebabami?” – wciąż zadajesz sobie to pytanie. Masz ochotę wstać i iść sobie kupić ogromny kawał ciasta czekoladowego z bitą śmietaną, a do tego największy kubek czekolady jaki się da. Masz nawet kilka podejść, ale wyrzuty sumienia, które zamieszkały na miejscu wątpliwości, za każdym razem popychają Cię w stronę łazienki, by nie wyjść na niemądrą.
Po dwóch godzinach spotkania byłaś w toalecie już cztery razy i masz ochotę podjąć się następnej próby. Wygrywasz tę walkę i wychodzisz ze spotkania zwycięsko.
        Mija drugi tydzień i poranki są najgorszą porą dnia. Jesteś gotowa głodować byle by tylko nie musieć znów jeść tego świństwa. Popołudniu odbywasz swój kolejny trening. Na ekranie Ewa Chodakowska z tym swoim idealnym ciałem rozkazuje Ci jak marionetce, a Ty potulnie robisz wszystko co karze, bo wierzysz, że będziesz wyglądać tak jak ona. Masz ochotę zwalić się na ziemie i błagać wszystkie słodycze tego świata o wybaczenie. Nie robisz tego jednak i grzecznie dokańczasz trening.
       Mija tydzień trzeci. Wiesz, że minęło już dużo czasu. Wygrałaś niejedną walkę z pysznościami, a wizyty u babci są już nieco mniej bolesne. Treningi Ewy Chodakowskiej znasz na pamięć i wciąż na około sypiesz dobrymi radami wmawiając sobie i innym, że jesteś idealna, bo się odchudzasz. Tata już się z Ciebie nie nabija, bo widzi, że się nie poddałaś. Idealne ciało Twojej młodszej siostry już Cię nie dołuje. Czujesz jakbyś spaliła ponad trzydzieści kilo, więc z samiutkiego rana, oczywiście na czczo, postanawiasz stanąć na wadze, która w tej chwili staje się Twoją wyrocznią przepowiadającą Ci przyszłość. Zamykasz się w łazience i zrzucasz z siebie dosłownie wszystko tak, by nic czasem Ci nie ciążyło. Bierzesz głęboki wdech i stresujesz się tak mocno, jakbyś za chwile miała zdawać maturę ustną z polskiego. Robisz pierwszy krok, który jest najtrudniejszy. Drugi nie sprawia Ci tyle problemu, ale jest decydujący. Otwierasz oczy i spoglądasz w dół. Na małym szkiełku cyferki wciąż przeskakują, ale Ty już widzisz, że prawdopodobny wynik Ci nie odpowiada. Wtedy nagle świat się zatrzymuje wraz z liczbami. Koszmar. Nie schudłaś, wcale! Ani grama!
     Szybko podnosisz to małe diabelstwo, które rujnuje życie niejednej osobie i sprawdzasz czy wszystko z nim w porządku. Baterie są, nic się nie ułamało, nóżki też są na swoim miejscu, więc co?! To przecież nie możliwe, żebyś nie schudła!
Świat Ci się wali na głowę. Jesteś przerażona. Z otępieniem się ubierasz, wciąż się zastanawiając jak to jest możliwe.
      Przez cały dzień jesz jeszcze mniejsze porcje niż wcześniej, jeszcze nie przegrałaś, jeszcze możesz przecież walczyć. Ubierasz strój sportowy z mniejszym entuzjazmem niż zazwyczaj. Stajesz przed laptopem i włączasz doskonale Ci znany trening. „Nazywam się Ewa Chodakowska, jestem trenerem personalnym i chce Ci pomóc spełnić marzenia…”- słyszysz pierwsze słowa i czujesz narastającą w sobie złość.
        — Kłamca – szepczesz pod nosem i opadasz na fotel. Patrzysz jak Ewa motywuje Cię do działania i wylewa siódme poty, ale Ty sobie nic z tego nie robisz. Wcinasz wafelki śmietankowe, bo to Twoje ulubione i komentujesz każdy jej ruch – Dobrze Ewka! Dawaj! Jeszcze tylko pięć! – śmiejesz się pod nosem – I po co mi była ta dieta? Mogę być gruba – i tak właśnie kończy się Twoje odchudzanie, ale przynajmniej jesteś szczęśliwa i uśmiechnięta.


3 komentarze:

Papierowe miasta

  „Papierowe miasta” to film, który wzbudził we mnie wiele sprzecznych emocji. Tak naprawdę ciężko jest go opisać w zdaniu, czy dwóch, bo ma on jakiś głębszy morał i żeby go dostrzec należy zrozumieć fabułę. Raz wiesz co się zdarzy, a właściwie się domyślasz, ale po chwili dowiadujesz się, że nie tędy droga. Odczytujesz dokładnie każdy drogowskaz, ale nie wiesz, że zwykłe słowa mają jakiś głębszy sens, który dostrzegają tylko nieliczni. Wydaje Ci się, że znasz zakończenie filmu, ale kończy się on zupełnie inaczej.
        Wszystko kręci się dookoła jednej kluczowej postaci, a mianowicie Quentin’a. Chłopaka bez większego polotu i fantazji, uwięzionego w szponach strachu. Jest on taki zwyczajny i pospolity, jak większość nastolatków - nieśmiały i bojaźliwy. Zakochany jest po uszy w Margo, dziewczynie, która ma dosyć nietypową, ale i niesamowitą zarazem osobowość. Tajemnicza, ryzykowna, zdecydowanie kochająca adrenalinę. Na samym początku, gdy dziewczyna pojawia się w miasteczku, zaprzyjaźnia z Quentin’em. Dopiero po jakimś czasie jak widzi, że chłopak jest mdły i nie kocha tak przygód jak ona kontakt stopniowo im się urywa.
      Margo pojawia się w życiu Q. znienacka, po długim czasie i namawia go na przygodę jego życia. Wydaje mi się, że każdy młody człowiek, którego życie nie jest niczym specjalnym zgodziłby się pojechać ze niesamowitą dziewczyną, by zasmakować tego szaleństwa. Okazuje się, że chłopak Margo zdradzał ją z jej przyjaciółką. Dziewczyna zaplanowała zemstę i wciągnęła w to wariactwo przyjaciela z dzieciństwa. Sama zemsta jest przekomiczna i niebanalna, ale dla kogoś kto to ogląda, bo nigdy nie chciałabym być na miejscu tych zdradzieckich przyjaciół.
      Jak jest po wszystkim żegnają się i każde z nich znika w murach swojego domu. Dopiero na drugi dzień okazuje się, że dziewczyna znika i rodzina jej szuka. Zakochany chłopak postanawia ją odnaleźć, ale nie sam. Są z nim jego przyjaciele. Okazuje się, że Margo jest sprytniejsza niż się im wszystkim wydaje. Pozostawia wskazówki na każdym kroku, tylko czy na pewno chce być odnaleziona?
      Cały film jest świetnie wymyślony, napisany i wyreżyserowany. Z tego co wiem jest to ekranizacja na podstawie fragmentów książki „Papierowe miasta” John’a Green’a, który już pokazał nam swoją niesamowitość w książce i filmie „Gwiazd naszych wina”. Humor i żarty, które przewijają się przez cały film są chyba w stanie trafić w gust każdego. Nie było człowieka na sali kinowej, który by się nie śmiał. Jest lekki i prosty, ale niebanalny.
      Jedyne co mnie zdziwiło to, to że ten film ma gatunek „romans”. Osobiście uważam, że cała fabuła jest bardziej skupiona na przyjaźni łączącej Quentin’a, Ben’a i Radar’a.
      Morał jest taki, że czasem nie warto szukać wielkich i spektakularnych cudów, ale zauważać te małe, których nie dostrzegamy, a wciąż plączą nam się pod nogami.
  

"Możesz się przekonać, jakie to wszystko jest sztuczne. Nie jest nawet na tyle trwałe, by je nazwać miastem z plastiku. To papierowe miasto. Mówię ci, tylko popatrz, Q: popatrz na te wszystkie ślepe zaułki, ulice, które zawracają same na siebie, wszystkie te domy, wybudowane po to, by się rozpaść. Na wszystkich tych papierowych ludzi mieszkających w swych papierowych domkach i wypalających swoją przyszłość, byle tylko siedzieć w cieple. Na wszystkie te papierowe dzieciaki pijące piwo, które kupił im jakiś menel w papierowym całodobowym. Każdy opętany jest manią posiadania przedmiotów. Cienkich jak papier i jak papier kruchych."

~Cytat z książki

0 komentarze:

...na wieki i jeden dzień dłużej...

Czarne metalowe łóżko skrywało tak wiele tajemnic i mrocznych sekretów, śnieżnobiała pościel przypomniała mi o czasach dzieciństwa, kiedy to mama otulała mnie pierzyną pachnącą jak bukiet kwiatów, a po samym środku my. Ja, zwyczajna kobieta o śniadej cerze i długich hebanowych włosach oraz on, mój narzeczony, książę z bajki o czarodziejskich zdolnościach. Wysoki, dobrze zbudowany, ostre rysy twarzy, szczery uśmiech i błyszczące, krótko ścięte, brązowe loczki, które okalały jego buzię. Akceptowałam w nim wszystko, dosłownie. To, że mlaska gdy je, to że wciąż gubi telefon, to że nie umie wiązać krawata, to że zasypia przy komediach romantycznych, to że nigdy nie powie mi prawdy, co do mojego wyglądu... Był zwykłym, często denerwującym ideałem.

Odwróciłam głowę w bok, by móc spojrzeć na jego zamyślony wyraz twarzy, na który padało światło księżyca. Wpatrywał się w sufit zamglonym spojrzeniem. Był nieobecny, a do tego zimny jak skała.
—Harry ? – szepnęłam cicho, delikatnie dotykając jego ramienia. Poruszył się przestraszony i od razu spojrzał na moją zaniepokojoną twarz. Uśmiechnął się promiennie, tak jak tylko on potrafił, ukazując przy tym sznur śnieżnobiałych zębów –Wszystko w porządku? – zapytałam głaszcząc go po policzku. Mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i westchnął.
— Oczywiście, że tak. Po prosu próbuje przypomnieć sobie pierwsze słowa mojej przemowy – odpowiedział zawstydzony. Wybuchłam niepohamowanym uśmiechem i wylądowałam z powrotem na plecach. Nie był zaskoczony moją reakcją, a wręcz kątem oka zauważyłam, że wpatrywał się we mnie z delikatnym uśmiechem na ustach.
— Do jutra sobie przypomnisz – powiedziałam uspokajając się nieco. Nie spodziewając się niczego westchnęłam i ułożyłam się wygodnie z rękami pod głową. Nagle poczułam jak kościste i uparte palce Harry'ego wbijają mi się w moje żebra, zmuszając moje i tak już zmęczone ciało do głośnego śmiechu. Czułam, że tracę powietrze i nie mogę nakarmić nim płuc na nowo. Zaczęłam go odpychać obolała, ale był o wiele silniejszy. W jednej chwili usłyszeliśmy szuranie za drzwiami, gdzieś w głębi korytarza. Od razu zamarliśmy w dość śmiesznej pozie i wytężyliśmy słuch. Huk nie ustał, a wręcz się nasilał.
— To Alice, zabije nas – szepnęłam to skupionego chłopaka.
— Załatwię to – odpowiedział i cmokając mnie w policzek podniósł się zgrabnie. Zgarnął ze stolika nocnego swoją srebrną różdżkę i zniknął za drzwiami.
Nigdy się nie rozstawał z tym magicznym patykiem ułatwiającym mu życie. Mało kto mógł go dotykać, chyba byłam pierwszą osobą, która miała go w dłoni. Ufał mi, albo po prostu wiedział, że i tak nie wiem, co mam z nim robić.
Byłam pozamagiczną istotą, której daleko było to czarowania. Natomiast on był członkiem najpotężniejszej rodziny, w której niesamowitość ma się we krwi. W związku z tym, że jestem człowiekiem, by mnie poślubić musi zrzec się czarodziejstwa i oddać swoje dziedzictwo. Robi to dla mnie, tylko czy ja jestem tego warta?
— Śpi jak niemowlak suseł – szepnął kładąc się z powrotem obok mnie i wyrywając mnie przy tym z zamyślenia.
— Myślę, że powinieneś już wracać...- powiedziałam zawiedziona – W końcu zorientują się, że gdzieś zniknąłeś i zaczną cię szukać – dodałam wtulając się w jego ramię.
— Stworzyłem idealnego klona, nie zauważą, że coś jest nie tak – oznajmił dumnie, po czym złożył czuły całus na moim czole, niczym pieczęć – Poza tym wszyscy byli pijani, kiedy wychodziłem – dodał ze śmiechem. Podniosłam głowę, by zobaczyć ten dobrze znany mi cwaniacki uśmiech.
— To jest twój wieczór kawalerski, ostatni dzień wolności, a ty go spędzasz ze mną. Całe życie przed nami, tak łatwo się mnie teraz nie pozbędziesz – powiedziałam patrząc mu prosto w oczy. Odchylił głowę i zaczął się śmiać, ale nie za głośno, by nie obudzić Alice – mojej współlokatorki i przyjaciółki w jednym.
— To groźba? Bo brzmi jak obietnica – to zdanie wystarczyło. Uczucie we mnie zapłonęło i od razu zapragnęłam mieć go tylko dla siebie, już na zawsze. Przytuliłam go nieco mocniej i pocałowałam w tors, bo tam miałam najbliżej. Nie widziałam go, ale czułam, że się uśmiecha, zresztą jak zawsze.
— Chyba powinniśmy iść spać, jutro nasz wielki dzień – oznajmiłam kładąc się na wielkiej poduszce i otulając się cieplutką kołdrą. Mój towarzysz popatrzył na mnie robiąc słodkie oczka, a ja próbowałam to zignorować. Odwróciłam się na bok i zamknęłam powieki. Długo nie musiałam czekać. Nie minęło kilka minut, a on już leżał tuż za mną.
— No chyba nie chcesz teraz spać – szepnął uroczo i odwrócił mnie tak, bym na niego spojrzała.
— Tak właśnie zamierzam się zdrzemnąć choć chwilę – pewność w moim głosie zaskoczyła nawet mnie. Poruszył zabawnie brwiami, tworząc nimi jakąś dziwną falę – Dobranoc – zaakcentowałam każdą sylabę.
— Chciałbym się ostatni raz nacieszyć moją Julią Fink, bo od jutra będę się użerał z Julią Star – mruknął, a ja zaczęłam powoli wymiękać. Zaczął się wiercić, a ja czułam, że zaraz czeka mnie kolejny atak łaskotek.
Poczułam te przyjemne iskierki na biodrach i już wiedziałam, że coś czaruje. Poruszyłam się niespokojnie i pisnęłam cicho, czując jak ciepło rozpływa się po moim ciele. Przyjemne uczucie, które towarzyszyło mi zawsze gdy czekałam na niesamowitą niespodziankę stworzoną z niczego, otulało mnie i w tamtej chwili. Byłam podekscytowana i zniecierpliwiona, więc gdy tylko ciepło uleciało odwróciłam się do niego przodem, by zobaczyć co tym razem dla mnie ma. Miał zaciśniętą pięść i uśmiechał się do mnie tajemniczo. Dotknęłam jej, a ona automatycznie się rozluźniła. W środku czekało na mnie kamienne serduszko.
— Spełni jedno twoje życzenie, kiedy tylko zechcesz – szepnął zadowolony z siebie – To cząstka mnie, dla ciebie... – właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że odbierając mu magię odbieram mu kawałek jego duszy. Smutek zalał moje oczy i opanował ciało.
— Nie chce ci tego zabierać – oznajmiłam spuszczając wzrok.
— Sam podjąłem tę decyzję – szepnął i delikatnie pociągnął mnie za podbródek, bym na niego spojrzała.
— Jesteś tego pewny ? – zadałam pytanie, które od dawna mnie dręczyło i wypalało od wewnątrz. Bałam się prawdy, a ona miała zaraz na mnie spłynąć i otrzeźwić mnie niczym lodowaty deszcz.
Przymknął powieki i wypuścił głośno powietrze z ust z nieprzyjemnym dla uszu świstem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że on się waha, że nie jest pewien, że to poważne, ale nie mówił mi o wątpliwościach, żeby mnie nie martwić. Odwróciłam się, bo nie chciałam, by widział to, jak jego brak odpowiedzi mnie zabolał. Po policzku poleciały mi pojedyncze łzy.
— Julia, to nie tak …. – Zaczął, ale ja nie chciałam tego słyszeć.
— Zastanów się nad tym. Jeżeli będziesz pewny, zobaczymy się przy ołtarzu, ale jak się rozmyślisz nie przychodź, będę wiedziała, co to oznacza – powiedziałam przez łzy, które leciały ciurkiem po moich policzkach. Nie chciałam szlochać i wzbudzać w nim poczucia winy.
— Kocham cię – wyszeptał mi do ucha, po czym zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, zostawiając mnie zupełnie samą z morderczymi myślami.
Czułam jakby miał nie wrócić, już nigdy. Ogarnął mnie niepokój. Otarłam łzy i próbowałam zasnąć, szło mi to dość marnie. Z oczu leciały mi kolejne przezroczyste krople, których nie mogłam zatrzymać. Serce mi pękało na małe kawałeczki. Przestałam walczyć z brakiem. Ubrałam purpurowy szlafrok, który pachniał nim i powędrowałam do łazienki. Postanowiłam się powoli przygotowywać do tego wielkiego dnia, z którego jeszcze godzinę temu cieszyłam się jak małe dziecko.
Napuściłam wody do trójkątnej wanny i włączyłam bąbelki tak dla rozluźnienia. Wlałam olejek waniliowy. Zapach rozniósł się po pomieszczeniu i pieścił moje nozdrza. Odprężyłam się, szkoda, że tylko na chwilę.

— Mówiłam ci wczoraj, że masz się wyspać! – Krzyknęła moja przyjaciółka przemywając mi twarz wacikiem nasączonym jakimś pachnącym płynem. Nie mogłam pokazać blondynce, że coś jest nie tak. Uśmiechnęłam się blado.
— Nie mogłam spać w nocy, stres… sama rozumiesz – wymyśliłam na poczekaniu. Przymknęłam powieki i oddałam się w jej ręce. Ten dzień ma być wyjątkowy, o ile pan młody się pojawi….

~*~

Chodziłem po mieście bez celu. Pomimo tego, że doskonale wiedziałem, co czuję do Julii, wahałem się. Największą moją obawą była myśl, że nie poradzę sobie bez magii. Zawsze to ona wyciągała mnie z kłopotów i ułatwiała życie.
Usiadłem na małej ławce w parku i wyciągnąłem różdżkę, która była moją towarzyszką od kilku lat. Nie rozstawałem się z nią nigdy, a teraz przyszło mi wybierać. Jeździłem opuszkiem palca po jej srebrnej, gładkiej powierzchni i wspominałem każdą chwilę z nią. Jak pomagała mi na randkach, jak dawała najpiękniejsze prezenty mojej ukochanej...Ale czy jest ważniejsza? Czy da mi takie szczęście jak moja narzeczona?
Nie dochodziły do mnie żadne dźwięki z zewnątrz. Jedyne, co zauważyłem to, to, że na dworze robiło się jasno, a słońce wschodziło powoli. To dziś mam zostać najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, to dziś wedle prawa Julia ma zostać moją żoną, ma przyjąć moje nazwisko.
Schowałem twarz w dłoniach. Czas leciał szybko, a ja nadal tkwiłem w tym samym miejscu. Jakby świat w około przestał istnieć.
— Boże, Harry! W końcu cię znalazłem! – Usłyszałem jakiś krzyk z oddali, który gwałtownie wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłem głowę i ujrzałem mojego brata, wyglądał na zaniepokojonego – Jak zauważyliśmy, że ciągle w dłoni trzymasz tego samego drinka i nic nie mówisz, wiedzieliśmy, że to nie ty – powiedział i usiadł obok mnie na owej ławce – Byłeś u niej? – Zapytał, nie odpowiedziałem – Spokojnie mama nic nie wie – dodał, a ja się nieco uspokoiłem, dałaby mi po palić.
— Tak byłem u niej – odpowiedziałem krótko. Nie miałem ochoty na bzdurne pogawędki o rzeczach oczywistych. Zwilżyłem wargi i zacisnąłem je w wąską linię. Byłem rozdarty.
— Stresujesz się? – bardziej stwierdził niż zapytał i zaśmiał się cicho – Jako świeży i młody małżonek mogę szczerze stwierdzić, że nie ma czym – dodał.

Jakieś dwa miesiące temu Louis żenił się. Ślub był piękny i bardzo uroczysty. On nie miał tego problemu, co ja, nikt mu nie kazał się zrzekać magii. Oliwia jest czarodziejką, pochodzącą z dobrego domu. Miła, wysoka blondynka o niebieskich oczach, nieco przypominająca moją wybrankę. Bardzo się kochali, dlatego po dwóch latach znajomości zdecydowali się porać.

— Ale stary uwierz mi, jak będziesz stał przy ołtarzu, usłyszysz „Marsz Mendelsona”, a w drzwiach zobaczysz swoją ukochaną, w pięknej białej sukni do ziemi, uśmiechnięta i taką piękną… - rozmarzył się, a ja nie mogłem wytrzymać i zaśmiałem się cicho – Jak tylko złapiesz jej dłoń i ściśniesz delikatnie, wszelkie zdenerwowanie znika – zakończył swoją wypowiedź. Dużo zrozumiałem. Wyobraziłem sobie moją ukochaną i mnie….
— To nie to, Lou to nie to – powiedziałam po dłuższej chwili ciszy. Był zaskoczony – Kocham Julię, najbardziej na świecie nie stresuje się niczym – dodałem. Spuściłem głowę i nie patrząc na bruneta zacząłem powoli i wyraźnie mówić – Boję się, że jak stracę magię to sobie nie poradzę.
— Czyli to o to chodzi… - zamyślił się – Wydawało mi się, że nie masz wątpliwości – powiedział zaniepokojony – Nie możesz jej zostawić, nie teraz, nie dziś, kiedy ona na ciebie czeka – dodał z lekkim zdenerwowaniem. Miał rację. Poprawiłem włosy i podniosłem się z ławki.
— Idziemy, muszę się przygotować – oznajmiłem z uśmiechem, a mój towarzysz uśmiechnął się szeroko. To będzie najpiękniejszy dzień w moim życiu!

~*~

— Julia zbieraj się zaraz przyjadą twoi rodzice! – Usłyszałam krzyk z dołu.
Stanęłam przed wielkim lustrem i jeszcze raz spojrzałam na swoje odbicie. Obcisły biały gorset do bioder, pod biustem przepasany błękitną wstążką, z której z prawego boku była spleciona kokardka. Dół sukni był zrobiony z kilku warstw miękkiego tiulu. Moje ciemne włosy były podkręcone i spięte w koka, z którego wystawało kilka pasem. W niego był wpięty srebrny grzebień wysadzany błękitnymi kamieniami szlachetnymi, które w świetle słońca błyszczały się niczym morskie fale skąpane promieniami. Długi welon ciągnął się za mną z każdym krokiem.
Twarz miałam pokrytą dużą ilością pudru, który zakrywał wszelkie niedoskonałości. Rzęsy podkreślały moje oko swoją niespotykaną długością.
Wyglądałam jak nie ja. Muszę nieskromnie przyznać, że byłam piękna.
— Córeczko! – Krzyknął ktoś za moimi plecami. Odwróciłam się i ujrzałam moich rodziców. Mama miała na sobie czerwoną sukienkę na grubych ramiączkach, przed kolano, a tata zwykły czarny garnitur i dopasowaną do mamy kolorem, koszulę. Próbowałam do nich podejść, ale utrudniało mi to ubranie. Zaśmiałam się.
Robiłam dobrą minę do złej gry. Bałam się, że jednak nie przyjedzie, że mnie zostawi, ale uśmiechałam się i udawałam, że ten dzień jest najlepszy w moim dotychczasowym życiu. Z pomocą Alice zeszłam po schodach i przeszłam przez drzwi wejściowe. Na zewnątrz przy samochodzie czekał na mnie mój brat – Sam. Od razu do mnie podbiegł i przytulił mocno, tak jak kiedyś.
— Myślałam, że nie przyjedziesz – wyszeptałam mu do ucha.
— Nie przegapiłbym takiego dnia…. – Odpowiedział.

Drzwi białej limuzyny się otworzyły, a przed nami stało kolejne zadanie – wepchnięcie mnie do środka. Każdy ruch w tej sukni sprawiał mi trudność, ale jak ją zobaczyłam nie mogłam się oprzeć. Jak nakazuje tradycja, Max nie miał pojęcia o tym jak wyglądam.
Siedziałam wygodnie na fotelu, obitym kremową skórą i wsłuchiwałam się w muzykę, która dochodziła z głośników. Poczułam, że ktoś poprawia mi fryzurę, ale nie interesowało mnie to. Z nerwów trzęsły mi się ręce. Próbowałam się opanować.
Dojechaliśmy, a moje serce nie mogło się uspokoić. Z jednej strony chciałam wysiąść i przekonać się, co tak naprawdę czuje do mnie najważniejsza osoba w moim życiu, a z drugiej bałam się. Przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam na moją przyjaciółkę. Była zajęta rozmową z moim bratem, nawet nie spostrzegli, że jesteśmy na miejscu. Zauważyłam szklankę, a w niej wodę. Nie zastanawiając się wypiłam zawartość na raz. Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się uśmiechnięta twarz mojego taty.
— Gotowa? – Zapytał. Przez chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią, ale nie mogłam mu pokazać, że mam wątpliwości, co do wyjścia z samochodu. Kiwnęłam niepewnie głową i złapałam jego dłoń, którą wcześniej wyciągną.
Z pomocą bliskich wygramoliłam się z limuzyny i nawet tak bardzo się nie rozczochrałam. Uśmiechałam się sztucznie do zgromadzonych. Mój ojciec przeprowadził mnie bezpiecznie przez schody aż do drzwi. Zatrzymaliśmy się. Wzięłam głęboki wdech. Mój towarzysz nacisnął na klamkę i z uśmiechem popchnął wielkie, ale za razem piękne, drewniane wrota. Zaskrzypiały cicho. Niepewnie zajrzałam do środka.

Cały kościół pełen ludzi.
Uderzenie serca.
Pełno białych róż, moich ulubionych.
Uderzenie serca.
Ksiądz stojący na środku przed ołtarzem.
Kolejne uderzenie serca.
Świadkowie – Alice i Louis.
Uderzenie serca.
Nasze uśmiechnięte matki.
Uderzenie serca.
Brak pana młodego.
Zatrzymanie akcji serca.

Mrugnęłam. Raz, drugi i nic, nadal go nie było. Pierwsza łza spłynęła po moim policzku, a za nią następna. Zauważyłam, że Lou idzie w naszą stronę. Nie chciałam tego słychać, nie chciałam słuchać usprawiedliwień. Złapałam moją suknie po dwóch stronach i uniosłam ją lekko do góry. Odwróciłam się na pięcie i wybiegłam z pomieszczenia. Słyszałam krzyki, wołania, prośby. Ignorowałam je.
Łzy skutecznie ograniczały moją widoczność. Nic się już nie liczyło. Zostawił mnie w dniu ślubu. Na co ja liczyłam? Że porzuci dla mnie swoje dotychczasowe życie? Idiotka!
Poczułam uderzenie. Uniosłam się do góry i zaraz opadłam z hukiem na asfalt. Głowa mi pękała, a powieki stawały się coraz cięższe. Nagle zobaczyłam nad sobą znajome mi brązowe loczki. Wyciągnęłam w ich stronę rękę i złapałam jednego.
— Kocham cię – wyszeptałam i zapadłam w sen, wieczny sen.

~*~

— Julia błagam nie zostawiaj mnie! Proszę cię, nie poddawaj się! – Krzyczałem, ale jej bezwładne ciało nie dawało oznak życia.
Płakałem jak małe dziecko. Nie mogłem znieść myśli, że już jej nie ma, że odeszła i to przeze mnie. Gdybym się nie wahał, właśnie przysięgalibyśmy sobie miłość do końca życia.
Nigdy nie zobaczę już jej błękitnych oczu, nie poczuję jej warg błądzących po moim policzku w poszukiwaniu ust, nie usłyszę już jej melodyjnego śmiechu….
— Dlaczego ona?! – Krzyknąłem podnosząc głowę w górę. Z nieba spadały krople wody. Niebo rozpaczało ze mną.
Jej biała sukienka, była już przemoczona, a ciało z każdą minutą coraz bardziej bledło. Głowa Julii leżała w kałuży czerwonej krwi. Biel welonu zmieniła odcień. Nie wytrzymałem położyłem się na jej brzuchu i zanosiłem się płaczem, dławiłem łzami.
Odeszła, moja Julia odeszła. Mogłem teraz zrobić to, co Romeo, ale czy to miało jakikolwiek sens? Ktoś klęknął koło mnie.
— Wiem, że nie powinnam ci tego mówić, ale jeszcze nie jest za późno – powiedziała moja mama. Spojrzałem na nią zdziwiony – Masz kilka minut – dodała. Podniosłem się i wpatrywałem w nią natarczywie, czekając aż coś powie – Zamknij oczy i połóż splecione ręce w miejscu gdzie znajduje się serce – zakomenderowała. Wykonałem polecenie – Teraz zgromadź w sobie całą miłość do niej. Przypomnij sobie wszystkie miłe wspomnienia i połącz je z mocą, którą masz w sobie – dodała, a mnie zatkało. Jak niby miałem to zrobić? To pomoże?
— Przecież to nic nie da. Nie znasz jakiegoś zaklęcia? – Zapytałem otwierając oczy. Była poważna i zdeterminowana.
— Miłość to największa moc, jaką posiadamy, tylko ona może nam pomóc – odpowiedziała.
Powróciłem do poprzedniej czynności i skupiłem się tylko na niej.

Pierwsze przypadkowe spotkanie.
Pierwsze zatopienie się w swoich oczach
Pierwszy uśmiech.
Pierwsza randka.
Pierwszy taniec.
Pierwszy pocałunek, przepełniony magią miłości, która nas wypełniała.
Wyznanie miłości.
Pierwsza gra w otwarte karty, wyznania z przeszłości.
Nasz pierwszy raz i każdy kolejny.
Ostatnia wspólna noc….

Wszystko we mnie rosło, czułem się silny. Rzuciłem wszystkimi wspomnieniami w jej małe, kruche ciałko. Unieśliśmy się do góry. Pod nami była złota, błyszcząca powłoka, która trzymała nas nad ziemią. To działa!

Pożądanie w jej oczach.
Słodkie przegryzanie wargi.
Szczęście, jakie nas ogarniało przy oglądaniu wspólnych zdjęć.
Jej melodyjny śmiech.
Śpiew pod prysznicem.
Każda gonitwa.
Najkrótsze muśnięcie warg.
Łaskotki.
Zadziorny uśmiech….

Powoli byliśmy coraz wyżej. Z każdą minutą uderzałem w jej ciało coraz większą liczbą miłych wspomnień. Miłość mnie rozsadzała. Nie pomyślałbym, że magia kiedyś pomoże mi to tego stopnia. Wziąłem głęboki wdech….

Błękitne oczy!

Najmocniejsze uderzenie, najpiękniejsze wspomnienie…..
Zaczęliśmy wirować, nie otwierałem oczu, czułem to. Pękło jak bańka mydlana, a my razem z nią…..

— Jesteś tego pewny ? - Usłyszałem pytanie. To ten głos. Gwałtownie podniosłem powieki i zobaczyłem JĄ. Była tak blisko mnie, a w jej oczach błąkał się smutek. Błękitne tęczówki, które kochałem z całego serca, przepełnione były rozpaczą. Słyszałem już kiedyś to pytanie. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu. Przecież to pokój Juli! Cofnęliśmy się w czasie... Ona żyje, tamtego dnia nie było, a ja dostałem drugą szansę.
Patrzyła na mnie wyczekująco, a ja zdezorientowany wpatrywałem się w jej błękitne tęczówki. Wiedziałem, że tym razem nie mogę tego zniszczyć, nie po pełnię tego błędu po raz drugi.
— Kochanie jesteś najważniejszą osobą w moim życiu. Jedyna magia, która daje mi szczęście to miłość, miłość do ciebie – odpowiedziałem i musnąłem jej wargi. Pogłębiła pocałunek.
— Kocham cię Harry, na wieki i jeden dzień dłużej……- wyszeptała.


0 komentarze:

Półmetek 2015

Dnia 30 października 2015 roku odbył się półmetek klas trzecich. Inicjatorami tego wydarzenia byli sami uczniowie, którzy podjęli się zadania i w krótkim czasie zorganizowali wystawne przyjęcie. Wydarzenie to miało miejsce w Hotelu Rzeszów i zaczęło się o godzinie 19.00. Przybyłych gości wraz z partnerami zabawiał DJ Kenzo. Imprezowy klimat udzielał się również fotografom, którzy czujnie wychwytywali najbardziej roztańczone pary. Nie zabrakło pozytywnych uśmiechów i dobrego humoru. Impreza trwała na przyzwoitym poziomie i zapewne wszyscy bawiliby się do białego rana, gdyby tylko mogli!















0 komentarze: