Syndrom odchudzania - czyli jak się za to nie zabierać!

        Najpierw tylko się zastanawiasz. Przyglądasz się uważniej swojemu odbiciu w lustrze i powoli dostrzegasz narastające tłuszczem fałdki, które masz od dawna, ale dopiero teraz zaczynają Ci przeszkadzać. Akceptacja i pewność siebie nagle pakują walizki i wyjeżdżają na nieplanowane wakacje, a wątpliwości wynajmują pokój jak najbliżej rozumu. Prawdziwy dramat zaczyna się gdy dostrzegasz, że ulubione dżinsy, w których kiedyś czułaś się tak jakbyś się w nich urodziła, nie leżą już tak fenomenalnie. Twoja ukochana koszula trochę za bardzo uwydatnia powiększające się z każdym dniem boczki, które Twoim zdaniem wylewają się wręcz z obciskających je spodni. Przerażona siadasz przed komputerem i szukasz w Internecie „złotych rad” i „diety cud”. Obiady mamy zalatują goryczą wyrzutów sumienia, więc zjadasz o połowę mniej niż zazwyczaj. Idąc ulicą i wcinając pyszną kanapkę z kurczakiem masz wrażenie, że słyszysz złośliwe myśli mijających Cię ludzi. „Taka gruba i jeszcze je!”; „Nie za dużo kalorii jak na takiego grubasa?!”. Zwykłe słowa stają się dla Ciebie obraźliwe.
      — Odsłoń! – krzyczy tata oglądając jakiś niesamowicie nudny mecz. Biegniesz przerażona do lustra i obracasz się po raz kolejny tego dnia lustrując swoje ciało.
      — Słoń? Nie wiedziałam, że tak ze mną źle – szepczesz do siebie łapiąc w dłoń jakąś naciągniętą i jedyną fałdkę.
      Wszystko Cię drażni. Zdjęcia modelek w Internecie, które są przerobione na wszystkie możliwe sposoby i choć o tym wiesz, czujesz się jak matka słonica w ciąży. Młodsza siostra, która tak naprawdę jest za młoda na cellulit czy tam jakieś rozstępy. Mama, która wciąż kupuje ciasteczka, by mieć co schrupać do kawy „No bo jakże to kawa bez ciastka! To jak kobieta bez fochów!”. Nawet babcia, której wypieki nigdy Ci nie szkodziły, stała się babą jagą, który chce Cię utyć, by potem móc Cię zjeść.
      Jesteś przerażona i właśnie wtedy chcesz. To jest etap najdłuższy i wymaga najwięcej wysiłku.
Pierwsze co robisz to biegniesz do sklepu sportowego. No, bo jakże to sport bez dobrego obuwia! Kupujesz buty, które są super i robią wszystko – tak zapewniał sprzedawca- za całe kieszonkowe. Później postanawiasz zainwestować w jakiś sprzęt do domu, bo jak wiadomo zima jest, więc nie będziesz biegała, co to, to nie. Wydajesz kolejne nie małe pieniądze na jakieś dziwne plastikowe i metalowe rzeczy, które nawet nie masz pojęcia do czego służą. Jesteś tak zdeterminowana, że w sklepie spożywczym przełykasz ślinę po czym przechodzisz z podniesioną głową koło regału ze słodyczami wmawiając sobie, że wcale ich tam nie ma. Na drogę powrotną zakupujesz zielone jabłko i omamiona motywacją oraz przeciążona reklamówkami wracasz do domu.
      Pierwsze kilka dni idzie Ci całkiem nieźle. W miarę ćwiczysz oraz nie jesz żadnych słodyczy. Ciastka, które jak co dzień spoczywają sobie na talerzyku w salonie kuszą każdego dnia, ale Ty dzielnie to znosisz. Warzywka na parze, chude mięsko i odtłuszczony jogurt to Twoi przyjaciele. Z rana pyszna owsianka, która wygląda jak rozmokła bułka, polewasz ją musem truskawkowym i zaciskasz powieki pochłaniając małą miseczkę tego glutowatego świństwa bez smaku, udając przed wszystkimi, że nie jadłaś nigdy nic smaczniejszego. Zero tłuszczu i cukru, bo przecież gorzka herbata jest bardziej aromatyczna. Kawa z mlekiem sojowym, a do tego ciasteczka owsiane. Same pyszności.
        Najgorsze co może być to spotkanie z przyjaciółkami. Długowłose paple, które nie dość, że chude, zgrabne i powabne to jeszcze ładne. Oczywiście ploteczki bez ciasteczka i gorącej czekolady są niedopuszczalne. Siedzisz między nimi i wdychasz te zapachy wyklinając w głowie tą paskudną dietę. „Co tam dieta! Źle Ci było między pączkami, przesłodzoną kawą i kebabami?” – wciąż zadajesz sobie to pytanie. Masz ochotę wstać i iść sobie kupić ogromny kawał ciasta czekoladowego z bitą śmietaną, a do tego największy kubek czekolady jaki się da. Masz nawet kilka podejść, ale wyrzuty sumienia, które zamieszkały na miejscu wątpliwości, za każdym razem popychają Cię w stronę łazienki, by nie wyjść na niemądrą.
Po dwóch godzinach spotkania byłaś w toalecie już cztery razy i masz ochotę podjąć się następnej próby. Wygrywasz tę walkę i wychodzisz ze spotkania zwycięsko.
        Mija drugi tydzień i poranki są najgorszą porą dnia. Jesteś gotowa głodować byle by tylko nie musieć znów jeść tego świństwa. Popołudniu odbywasz swój kolejny trening. Na ekranie Ewa Chodakowska z tym swoim idealnym ciałem rozkazuje Ci jak marionetce, a Ty potulnie robisz wszystko co karze, bo wierzysz, że będziesz wyglądać tak jak ona. Masz ochotę zwalić się na ziemie i błagać wszystkie słodycze tego świata o wybaczenie. Nie robisz tego jednak i grzecznie dokańczasz trening.
       Mija tydzień trzeci. Wiesz, że minęło już dużo czasu. Wygrałaś niejedną walkę z pysznościami, a wizyty u babci są już nieco mniej bolesne. Treningi Ewy Chodakowskiej znasz na pamięć i wciąż na około sypiesz dobrymi radami wmawiając sobie i innym, że jesteś idealna, bo się odchudzasz. Tata już się z Ciebie nie nabija, bo widzi, że się nie poddałaś. Idealne ciało Twojej młodszej siostry już Cię nie dołuje. Czujesz jakbyś spaliła ponad trzydzieści kilo, więc z samiutkiego rana, oczywiście na czczo, postanawiasz stanąć na wadze, która w tej chwili staje się Twoją wyrocznią przepowiadającą Ci przyszłość. Zamykasz się w łazience i zrzucasz z siebie dosłownie wszystko tak, by nic czasem Ci nie ciążyło. Bierzesz głęboki wdech i stresujesz się tak mocno, jakbyś za chwile miała zdawać maturę ustną z polskiego. Robisz pierwszy krok, który jest najtrudniejszy. Drugi nie sprawia Ci tyle problemu, ale jest decydujący. Otwierasz oczy i spoglądasz w dół. Na małym szkiełku cyferki wciąż przeskakują, ale Ty już widzisz, że prawdopodobny wynik Ci nie odpowiada. Wtedy nagle świat się zatrzymuje wraz z liczbami. Koszmar. Nie schudłaś, wcale! Ani grama!
     Szybko podnosisz to małe diabelstwo, które rujnuje życie niejednej osobie i sprawdzasz czy wszystko z nim w porządku. Baterie są, nic się nie ułamało, nóżki też są na swoim miejscu, więc co?! To przecież nie możliwe, żebyś nie schudła!
Świat Ci się wali na głowę. Jesteś przerażona. Z otępieniem się ubierasz, wciąż się zastanawiając jak to jest możliwe.
      Przez cały dzień jesz jeszcze mniejsze porcje niż wcześniej, jeszcze nie przegrałaś, jeszcze możesz przecież walczyć. Ubierasz strój sportowy z mniejszym entuzjazmem niż zazwyczaj. Stajesz przed laptopem i włączasz doskonale Ci znany trening. „Nazywam się Ewa Chodakowska, jestem trenerem personalnym i chce Ci pomóc spełnić marzenia…”- słyszysz pierwsze słowa i czujesz narastającą w sobie złość.
        — Kłamca – szepczesz pod nosem i opadasz na fotel. Patrzysz jak Ewa motywuje Cię do działania i wylewa siódme poty, ale Ty sobie nic z tego nie robisz. Wcinasz wafelki śmietankowe, bo to Twoje ulubione i komentujesz każdy jej ruch – Dobrze Ewka! Dawaj! Jeszcze tylko pięć! – śmiejesz się pod nosem – I po co mi była ta dieta? Mogę być gruba – i tak właśnie kończy się Twoje odchudzanie, ale przynajmniej jesteś szczęśliwa i uśmiechnięta.


3 komentarze:

  1. Jjek, kocham to, co napisałaś. Jest takie prawdziwe. Zwłaszcza końcówka ♥
    Ja akurat odchudzam się dla samej siebie i zdrowia. Miałam podobnie jak opisałaś/opisałeś :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ach ten moment, kiedy coś sobie postanowisz, a potem spotykasz się z kumplami - palaczami i koleżankami - obżartuchami... :D
    najważniejsze jest być osobą szczęśliwą, pogodzoną ze sobą samą i otoczeniem. niestety niewielu ludziom się to udaje.

    OdpowiedzUsuń
  3. świetny wpis. Obserwuje. W wolnej chwili zapraszam do siebie! :)

    OdpowiedzUsuń